Zrobiłyśmy
super interes, nie ma co! Mówię ”śmy”, bo jako młoda kobieta,
z głową pełną ideałów, sama oczekiwałam równouprawnienia,
czyli tego, że ja i moje aspiracje zawodowe i osobiste, będą
traktowane na równi z tymi męskimi.
Jeszcze
całkiem niedawno, kobiety, swój cały kapitał wiedzy i
umiejętności, jaki posiadały, inwestowały w rozwój domu i
rodziny. Jednak wszystko, co robiły pozostawało zawsze w cieniu
ważniejszych ról, które pełnili mężczyźni. Nie mówiąc już o
tym, że pewne sfery męskiego świata były dla nich zamknięte w
ogóle. Trudno się więc dziwić, że czuły się niedocenione i
zapragnęły zmian. No, to teraz mamy upragnione równouprawnienie,
parytety, cały ten poprawny politycznie koszmarek. Tylko, czy
naprawdę jesteśmy z tego zadowolone?!
Bardzo
ciężko patrzeć jak młode, bardzo często atrakcyjne, wartościowe
kobiety, przytłoczone mnóstwem codziennych spraw, tracą swój
blask, ten specyficzny rodzaj światła wewnętrznego, odbijającego
różne refleksy kobiecej natury. Zupełnie nie chodzi tu o markowe,
stylowe ciuszki, makijaże i gadżety, które sprawiają, że dzisiaj
kobiety prezentują się naprawdę dobrze. Ale czy ten wizerunek
koresponduje z tym, jak naprawdę się czują? Czy bycie kobietą
daje im satysfakcję?
Coraz
częściej spotykam się w moim otoczeniu ze zjawiskiem, kiedy to
właśnie kobieta przejmuje pełną odpowiedzialność za
funkcjonowanie domu i rodziny. Staje się menadżerem i pracownikiem
fizycznym jednocześnie. Role, przypisane jej przez naturę i
tradycje obyczajowości, bardzo się rozszerzyły, a wymagania
stawiane kobietom mocno przekraczają ich możliwości.
Moim
zdaniem, od kobiet wymaga się ZBYT wiele! Powinna być doskonałą
matką, radzącą sobie z wszelkimi trudnościami swoich dzieci;
dobrą żoną, dbającą o męża, ale też o świetną kondycję
związku; oczywiście, perfekcyjną gospodynią, ogarniającą całość
domowej logistyki, po drodze wcielając się w rolę kucharki,
sprzątaczki i co tylko jeszcze chcesz. Na dodatek, muszą wywiązywać
się ze swoich obowiązków w pracy, partycypując w kosztach
utrzymania domu, i tu najlepiej, żeby pracowały więcej niż ustawa
nakazuje, wtedy mogą liczyć na przychylność pracodawcy i dobrą
opinię. Tego nie da się zrobić, bez względu na to, jak
perfekcyjna w swej doskonałości, możesz być!
Cały ten
bagaż codzienności sprawia, że kobiety powoli gubią swoją
specyficzną kruchość, łagodność, wrażliwość i ciepło, którymi zostały
obdarowane przez naturę. Muszą schować te cechy gdzieś głęboko,
a wydobyć na pierwszy plan pokłady cierpliwości, zaradności i
siły, niezbędne do tej wielozadaniowości, którą dostały w
prezencie wraz z równouprawnieniem.
Oczywiście,
żeby było jasne, ja nie mam nic przeciwko równouprawnieniu, tyle,
że zaczynam mieć wrażenie, że my kobiety, zrobiłyśmy sobie same
krzywdę. Chcąc być traktowane poważnie; mieć poczucie, że nasze
zdanie jest tak samo ważne jak zdanie mężczyzn wokół; że, nasze
pragnienia i potrzeby są równie istotne, co potrzeby mężczyzn,
dostałyśmy szereg nowych zadań. I tym sposobem, wszystko zmierza
do tego, że kobieta staje się samowystarczalna, a mężczyzna -
elementem rodziny, czy związku, który wypada mieć, aby w opinii
otoczenia być uznanym za „normalną”.
Ze mną było
dokładnie tak samo! Związek, którego fundamentem było uczucie,
namiętność i wspólny cel, z każdym dniem naszego bycia na tzw.
dorobku, zmieniał się w coś, czego ja nie chciałam. Owszem,
posiadanie męża dawało mi miejsce w gronie kobiet, które
realizują tą uznaną za właściwą drogę, ale zupełnie
nieistotne było to, że ów mąż w domu powoli stawał się
balastem, który niejednokrotnie dodawał jeszcze obowiązków.
Doskonale pamiętam, tą sprytną wymówkę, że przecież on czegoś
nie umie zrobić, albo zachwyt, że jak ja „coś” zrobię, to
nikt mi nie dorówna. Tym sposobem, nadszedł moment, że nawet jeśli
ów mąż już zdecydował się zaangażować i „coś” zrobić,
to i tak ja musiałam o tym powiedzieć, przypomnieć i najlepiej
powiedzieć, co i jak zrobić. Wychodziło na to, że i tak, to ja
muszę o wszystkim pamiętać, co nie pozostawało bez znaczenia dla
poziomu mojego zmęczenia i zniechęcenia. Nawet nie chodzi tu o
fizyczne wyczerpanie, ale raczej o świadomość, że jeśli ja nie
będę o tym „czymś” pamiętać, to nie będzie zrobione: od
planowania dużych przedsięwzięć jak remont, przez cały szereg
decyzji związanych z poprawą naszej egzystencji, do masy
codziennych pierdół. Klasycznym przykładem są tu zakupy, takie
zwyczajnie codzienne. Okazywało się znowu, że to ja najlepiej
wiem, czego brakuje w domowym magazynie, w postaci lodówki czy
szafek, i bez zrobionej przeze mnie listy, dalej brakowałoby tego
samego. Ale wyobraźcie sobie, że pomimo posiadania tej listy,
zdarzało się, że ów mąż wracał z zakupów, z pobliskiego
sklepu, bez niektórych produktów. No, gdyby ich zabrakło w
sklepie, to sprawa jest oczywista, jednak wytłumaczenie tego stanu
rzeczy nie było tak banalne. Zapytany, dlaczego nie kupił oleju,
cukru i proszku do pieczenia, odpowiedział: „Bo wiesz... ja mam
taką ustalona trasę w naszym sklepie i jak czegoś zapomnę wziąć,
to już się nie wracam.” Pamiętam, że w tamtej chwili chciałam
zniknąć, albo co najmniej wpaść w jakiś letarg, tylko po to,
żeby nie musieć zastanawiać się nad tym, co właśnie powiedział
i, bron boże, nie musieć wyciągać z tego wniosków.
Takich
sytuacji zaczęło robić się więcej niż mogłam znieść. Coraz
bardziej brakowało mi swobody, prawa do słabości, do nieradzenia
sobie z czymś; poczucia tego, że nie jestem z tym wszystkim sama.
Bo byłam. Co najdziwniejsze, ten stan okazał się w pełni
zaakceptowany przez otoczenie. Moja teściowa, będąc świadkiem
mojej prośby do owego męża o wyniesienie słoików do piwnicy, z
szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, rzuciła w moją stronę, że
on przecież właśnie wrócił z pracy – tak jakbym ja w niej nie
była, a jeszcze wracając z niej, nie załatwiła kilku innych
spraw.
To zdecydowanie nie był świat, w którym chciałam być.
Smutne to
bardzo, bo gdyby zachować pewien naturalny rytm życia wygadałoby
to zupełnie inaczej.
Pewnie, że żadna z nas nie chce, aby kiedykolwiek wróciły czasy, kiedy to za nas podejmowano decyzje o tym z kim i jak będziemy żyć, kiedy nikogo nie interesowało czego pragniemy. Tyle, że teraz wcale nie jest inaczej. Pozornie tylko panujemy nad tym, jak chcemy żyć, bo tak naprawdę zawsze nasze decyzje są uzależnione od dobra naszych bliskich dzieci, rodziców itd. Rzadko kiedy, potrafimy być na tyle egoistyczne, aby naszymi wyborami kierowała przyjemność i komfort. I to nie jest dobre. To źródło frustracji, a nawet depresji.
To burzy też równowagę i harmonię w relacji pomiędzy kobieta i mężczyzną. Muszę być sprawiedliwa i przyznać, że są mężczyźni,
którym zdarza się przejmować role kobiet, jednak skala zjawiska
jest zupełnie nieproporcjonalna.
Kobiety, to
zupełnie inne istoty, niż mężczyźni. Nie tylko biologicznie, ale
mentalnie i emocjonalnie. Nie jesteśmy tacy sami i nie jesteśmy
sobie równi. Mamy zupełnie inne priorytety i zupełnie różne
potrzeby. Absolutnie nie staram się udowodnić tego, że wszystkie kobiety chcą
tego samego, bo do cech biologicznych dochodzi jeszcze osobowość i
ambicja, która popycha nas w różnych kierunkach. Świat już wie,
że kobiety nie są ani głupiutkie, ani słabe. Doskonale potrafią
prowadzić samochody, uprawiają tzw. męskie sporty i zawody, są
prezesami wielkich korporacji, lubią seks tak samo jak mężczyźni.
Jednak, walka o zmiany w postrzeganiu miejsca kobiety w
społeczeństwie chyba wymknęła się spod kontroli i zabrała nam coś niezwykle cennego.
Ja zrobiłam bardzo wiele, aby odzyskać swoje poczucie kobiecości i chociaż nie zawsze jest mi z tym łatwo, czuję się we właściwym miejscu. I chyba nikt nie jest w stanie przekonać mnie, że te prezeski, strażaczki czy ochroniarki nie chcą być
kobietami.
I jeszcze
tylko na koniec apel do męskiej części świata...
Obudźcie
się Panowie i rozejrzyjcie wokoło! Bo tak naprawdę, wy
jesteście współodpowiedzialni za ten stan rzeczy. Trochę
przewrotnie powiem, że samczy ród pozwolił sobie odebrać
przewodnią rolę, jaką przyznała mu natura i pozwoliliście
udowodnić kobietom, że życie bez Was jest możliwe. Wy, bez nas,
też zapewne sobie poradzicie. Tylko, czy właśnie o to nam
wszystkim chodzi?!
Czy w ogóle,
istnieje szansa na to, że kobiety będą znowu takimi, jakich
pragniecie i potrzebujecie?



..najważniejsza jest równowaga...szacunek dla partnera i nie dążenie na siłę do wykraczania poza swoją naturę.
OdpowiedzUsuńps..współczuje teściowej:) gdyby nią była moja matka to jeszcze do tych słoików dołożyłaby mi worek ze śmieciami...
pozdrawiam Cie autorko
Dokładnie eu4ia!
OdpowiedzUsuńA teściowa na szczęście ma już przedrostek ex- :)))
Bardzo dziękuję za Twoje komentarze. Pozdrawiam :)
Bardzo prawdziwy tekst, jakbym czytała o swoim związku. Na szczęście na chwilę obecną moje życie jest jak sinusoida, a nie równia pochyła, więc się cieszę, bo nie wiadomo co przyniesie jutro. ;-)
OdpowiedzUsuńNo jest prawdziwy, przede wszystkim dlatego, że powstał jako moja refleksja po jednym z babskich wieczorów, które dość często organizujemy w gronie moich koleżanek;). Pamiętam, jak bardzo uderzyło mnie wtedy swego rodzaju poczucie straty. Obserwując te fajne kobietki, słuchając jak śmieją się, żartują; jak wiele pragnień się w nich kłębi, pragnień, które niestety często muszą schować gdzieś głęboko. I przez to tracą coś bardzo cennego.
OdpowiedzUsuńNie pozwól sobie tego zabrać, bo warto powalczyć o kobietę w sobie.
No i najważniejsze... nie wolno się poddawać, bo dopóki czujesz, że na związku zależy obu stronom, to warto walczyć :)
Dziękuję :)