Chleb straciła, bułki nie znalazła...

niedziela, 10 kwietnia 2016
data:post.title

Zrobiłyśmy super interes, nie ma co! Mówię ”śmy”, bo jako młoda kobieta, z głową pełną ideałów, sama oczekiwałam równouprawnienia, czyli tego, że ja i moje aspiracje zawodowe i osobiste, będą traktowane na równi z tymi męskimi.
Jeszcze całkiem niedawno, kobiety, swój cały kapitał wiedzy i umiejętności, jaki posiadały, inwestowały w rozwój domu i rodziny. Jednak wszystko, co robiły pozostawało zawsze w cieniu ważniejszych ról, które pełnili mężczyźni. Nie mówiąc już o tym, że pewne sfery męskiego świata były dla nich zamknięte w ogóle. Trudno się więc dziwić, że czuły się niedocenione i zapragnęły zmian. No, to teraz mamy upragnione równouprawnienie, parytety, cały ten poprawny politycznie koszmarek. Tylko, czy naprawdę jesteśmy z tego zadowolone?!

Bardzo ciężko patrzeć jak młode, bardzo często atrakcyjne, wartościowe kobiety, przytłoczone mnóstwem codziennych spraw, tracą swój blask, ten specyficzny rodzaj światła wewnętrznego, odbijającego różne refleksy kobiecej natury. Zupełnie nie chodzi tu o markowe, stylowe ciuszki, makijaże i gadżety, które sprawiają, że dzisiaj kobiety prezentują się naprawdę dobrze. Ale czy ten wizerunek koresponduje z tym, jak naprawdę się czują? Czy bycie kobietą daje im satysfakcję?
Coraz częściej spotykam się w moim otoczeniu ze zjawiskiem, kiedy to właśnie kobieta przejmuje pełną odpowiedzialność za funkcjonowanie domu i rodziny. Staje się menadżerem i pracownikiem fizycznym jednocześnie. Role, przypisane jej przez naturę i tradycje obyczajowości, bardzo się rozszerzyły, a wymagania stawiane kobietom mocno przekraczają ich możliwości.
Moim zdaniem, od kobiet wymaga się ZBYT wiele! Powinna być doskonałą matką, radzącą sobie z wszelkimi trudnościami swoich dzieci; dobrą żoną, dbającą o męża, ale też o świetną kondycję związku; oczywiście, perfekcyjną gospodynią, ogarniającą całość domowej logistyki, po drodze wcielając się w rolę kucharki, sprzątaczki i co tylko jeszcze chcesz. Na dodatek, muszą wywiązywać się ze swoich obowiązków w pracy, partycypując w kosztach utrzymania domu, i tu najlepiej, żeby pracowały więcej niż ustawa nakazuje, wtedy mogą liczyć na przychylność pracodawcy i dobrą opinię. Tego nie da się zrobić, bez względu na to, jak perfekcyjna w swej doskonałości, możesz być!

Cały ten bagaż codzienności sprawia, że kobiety powoli gubią swoją specyficzną kruchość, łagodność, wrażliwość i ciepło, którymi zostały obdarowane przez naturę. Muszą schować te cechy gdzieś głęboko, a wydobyć na pierwszy plan pokłady cierpliwości, zaradności i siły, niezbędne do tej wielozadaniowości, którą dostały w prezencie wraz z równouprawnieniem.
Oczywiście, żeby było jasne, ja nie mam nic przeciwko równouprawnieniu, tyle, że zaczynam mieć wrażenie, że my kobiety, zrobiłyśmy sobie same krzywdę. Chcąc być traktowane poważnie; mieć poczucie, że nasze zdanie jest tak samo ważne jak zdanie mężczyzn wokół; że, nasze pragnienia i potrzeby są równie istotne, co potrzeby mężczyzn, dostałyśmy szereg nowych zadań. I tym sposobem, wszystko zmierza do tego, że kobieta staje się samowystarczalna, a mężczyzna - elementem rodziny, czy związku, który wypada mieć, aby w opinii otoczenia być uznanym za „normalną”.
Ze mną było dokładnie tak samo! Związek, którego fundamentem było uczucie, namiętność i wspólny cel, z każdym dniem naszego bycia na tzw. dorobku, zmieniał się w coś, czego ja nie chciałam. Owszem, posiadanie męża dawało mi miejsce w gronie kobiet, które realizują tą uznaną za właściwą drogę, ale zupełnie nieistotne było to, że ów mąż w domu powoli stawał się balastem, który niejednokrotnie dodawał jeszcze obowiązków. Doskonale pamiętam, tą sprytną wymówkę, że przecież on czegoś nie umie zrobić, albo zachwyt, że jak ja „coś” zrobię, to nikt mi nie dorówna. Tym sposobem, nadszedł moment, że nawet jeśli ów mąż już zdecydował się zaangażować i „coś” zrobić, to i tak ja musiałam o tym powiedzieć, przypomnieć i najlepiej powiedzieć, co i jak zrobić. Wychodziło na to, że i tak, to ja muszę o wszystkim pamiętać, co nie pozostawało bez znaczenia dla poziomu mojego zmęczenia i zniechęcenia. Nawet nie chodzi tu o fizyczne wyczerpanie, ale raczej o świadomość, że jeśli ja nie będę o tym „czymś” pamiętać, to nie będzie zrobione: od planowania dużych przedsięwzięć jak remont, przez cały szereg decyzji związanych z poprawą naszej egzystencji, do masy codziennych pierdół. Klasycznym przykładem są tu zakupy, takie zwyczajnie codzienne. Okazywało się znowu, że to ja najlepiej wiem, czego brakuje w domowym magazynie, w postaci lodówki czy szafek, i bez zrobionej przeze mnie listy, dalej brakowałoby tego samego. Ale wyobraźcie sobie, że pomimo posiadania tej listy, zdarzało się, że ów mąż wracał z zakupów, z pobliskiego sklepu, bez niektórych produktów. No, gdyby ich zabrakło w sklepie, to sprawa jest oczywista, jednak wytłumaczenie tego stanu rzeczy nie było tak banalne. Zapytany, dlaczego nie kupił oleju, cukru i proszku do pieczenia, odpowiedział: „Bo wiesz... ja mam taką ustalona trasę w naszym sklepie i jak czegoś zapomnę wziąć, to już się nie wracam.” Pamiętam, że w tamtej chwili chciałam zniknąć, albo co najmniej wpaść w jakiś letarg, tylko po to, żeby nie musieć zastanawiać się nad tym, co właśnie powiedział i, bron boże, nie musieć wyciągać z tego wniosków.
Takich sytuacji zaczęło robić się więcej niż mogłam znieść. Coraz bardziej brakowało mi swobody, prawa do słabości, do nieradzenia sobie z czymś; poczucia tego, że nie jestem z tym wszystkim sama. Bo byłam. Co najdziwniejsze, ten stan okazał się w pełni zaakceptowany przez otoczenie. Moja teściowa, będąc świadkiem mojej prośby do owego męża o wyniesienie słoików do piwnicy, z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami, rzuciła w moją stronę, że on przecież właśnie wrócił z pracy – tak jakbym ja w niej nie była, a jeszcze wracając z niej, nie załatwiła kilku innych spraw. 
To zdecydowanie nie był świat, w którym chciałam być.

Smutne to bardzo, bo gdyby zachować pewien naturalny rytm życia wygadałoby to zupełnie inaczej. 
Pewnie, że żadna z nas nie chce, aby kiedykolwiek wróciły czasy, kiedy to za nas podejmowano decyzje o tym z kim i jak będziemy żyć, kiedy nikogo nie interesowało czego pragniemy. Tyle, że teraz wcale nie jest inaczej. Pozornie tylko panujemy nad tym, jak chcemy żyć, bo tak naprawdę zawsze nasze decyzje są uzależnione od  dobra naszych bliskich dzieci, rodziców itd. Rzadko kiedy, potrafimy być na tyle egoistyczne, aby naszymi wyborami kierowała przyjemność i komfort. I to nie jest dobre. To źródło frustracji, a nawet depresji.
To burzy też równowagę i harmonię w relacji pomiędzy kobieta i mężczyzną.  Muszę być sprawiedliwa i przyznać, że są mężczyźni, którym zdarza się przejmować role kobiet, jednak skala zjawiska jest zupełnie nieproporcjonalna.
Kobiety, to zupełnie inne istoty, niż mężczyźni. Nie tylko biologicznie, ale mentalnie i emocjonalnie. Nie jesteśmy tacy sami i nie jesteśmy sobie równi. Mamy zupełnie inne priorytety i zupełnie różne potrzeby. Absolutnie nie staram się udowodnić tego, że wszystkie kobiety chcą tego samego, bo do cech biologicznych dochodzi jeszcze osobowość i ambicja, która popycha nas w różnych kierunkach. Świat już wie, że kobiety nie są ani głupiutkie, ani słabe. Doskonale potrafią prowadzić samochody, uprawiają tzw. męskie sporty i zawody, są prezesami wielkich korporacji, lubią seks tak samo jak mężczyźni. Jednak, walka o zmiany w postrzeganiu miejsca kobiety w społeczeństwie chyba wymknęła się spod kontroli i zabrała nam coś niezwykle cennego. 
Ja zrobiłam bardzo wiele, aby odzyskać swoje poczucie kobiecości i chociaż nie zawsze jest mi z tym łatwo, czuję się we właściwym miejscu.  I chyba nikt nie jest w stanie przekonać mnie, że te prezeski, strażaczki czy ochroniarki nie chcą być kobietami.

I jeszcze tylko na koniec apel do męskiej części świata...
Obudźcie się Panowie i rozejrzyjcie wokoło! Bo tak naprawdę, wy jesteście współodpowiedzialni za ten stan rzeczy. Trochę przewrotnie powiem, że samczy ród pozwolił sobie odebrać przewodnią rolę, jaką przyznała mu natura i pozwoliliście udowodnić kobietom, że życie bez Was jest możliwe. Wy, bez nas, też zapewne sobie poradzicie. Tylko, czy właśnie o to nam wszystkim chodzi?!
Czy w ogóle, istnieje szansa na to, że kobiety będą znowu takimi, jakich pragniecie i potrzebujecie?

4 komentarze

  1. ..najważniejsza jest równowaga...szacunek dla partnera i nie dążenie na siłę do wykraczania poza swoją naturę.
    ps..współczuje teściowej:) gdyby nią była moja matka to jeszcze do tych słoików dołożyłaby mi worek ze śmieciami...
    pozdrawiam Cie autorko

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie eu4ia!
    A teściowa na szczęście ma już przedrostek ex- :)))
    Bardzo dziękuję za Twoje komentarze. Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo prawdziwy tekst, jakbym czytała o swoim związku. Na szczęście na chwilę obecną moje życie jest jak sinusoida, a nie równia pochyła, więc się cieszę, bo nie wiadomo co przyniesie jutro. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  4. No jest prawdziwy, przede wszystkim dlatego, że powstał jako moja refleksja po jednym z babskich wieczorów, które dość często organizujemy w gronie moich koleżanek;). Pamiętam, jak bardzo uderzyło mnie wtedy swego rodzaju poczucie straty. Obserwując te fajne kobietki, słuchając jak śmieją się, żartują; jak wiele pragnień się w nich kłębi, pragnień, które niestety często muszą schować gdzieś głęboko. I przez to tracą coś bardzo cennego.
    Nie pozwól sobie tego zabrać, bo warto powalczyć o kobietę w sobie.
    No i najważniejsze... nie wolno się poddawać, bo dopóki czujesz, że na związku zależy obu stronom, to warto walczyć :)
    Dziękuję :)

    OdpowiedzUsuń